28 gru 2014

Avene, Soothing Hydrating Serum


Moja skóra jest tłusta i zanieczyszczona, o czym nieraz wspominałam. Nie jest z nią tak źle jak kiedyś, ale jednak pryszcze nie dają mi spokoju. W tych rzadkich chwilach, kiedy jest dobrze, i nie potrzebuję się pozbyć żadnego nieproszonego gościa, funduję skórze tylko i wyłącznie nawilżanie. W takich momentach bardzo dobrze sprawdza się u mnie nawilżające serum od Avene.

Serum zamknięte jest w szklanej buteleczce. Szkło jest półprzezroczyste i matowe - bardzo mi się ten efekt podoba, dodaje mu takiej elegancji i odrobinę luksusu ;) Pompka działa bez zarzutu, podaje odpowiednią ilość produktu - ja z reguły używam dwóch na twarz i szyję. Konsystencja jest bardzo lekka, wręcz wodnista. Wchłania się błyskawicznie, ale u mnie jednak pozostawia poświatę, przez co ląduje na buzi jedynie na noc. 


Serum świetnie nawilża moją skórę - jednak tutaj jak wspominałam, mam cerę tłustą, więc nie potrzebuję wiele w tej kwestii. Dzięki niemu nieliczne suche skórki błyskawicznie znikają, a cera wygląda po prostu lepiej. Niestety, kilka razy miałam wrażenie, że po dłuższym stosowaniu wyskakiwały mi po nim krostki, dlatego używam go od czasu do czasu, i problem zniknął.
W butelce mieści się 30 ml produktu, czyli standardowo. Przy moim używaniu spokojnie starczy chyba na pół roku ;)

Serum to kupiłam kilka miesięcy temu za około 13 funtów (miałam zniżkę), ale jak się okazało, w tym momencie można kupić nowszą wersję - Hydrance Optimale Hydrating Serum. Nie wiem czy jest lepsza, bądź gorsza, ale na pewno podobna. Nie wydaje mi się, by ten kosmetyk był wystarczający dla bardzo suchej skóry, ale z normalną myślę, że sobie poradzi. Regularna cena serum (nowej wersji) to 17 funtów.

Stosowałyście produkty Avene? Sera są dla Was stałym punktem pielęgnacji, czy tylko okazyjnym dodatkiem? 

28 lis 2014

Origins, GinZing - Refreshing Eye Cream


Krem pod oczy to dla mnie podstawa pielęgnacji. Nie wyobrażam sobie nie mieć żadnego pod ręką - skóra w tych okolicach musi być zawsze nawilżona, ponieważ nie oszczędzam korektora ;) 

O marce Origins słyszałam już dawno, ale nie była zbyt łatwo dostępna, a ja lubię coś pomacać przez zakupem. W wakacje, będąc już w UK pojechałam do centrum handlowego, i było tam stoisko Origins. Skorzystałam z promocji, która obejmowała zestaw zawierający pełnowymiarowy krem do twarzy, miniaturkę kremu pod oczy, oraz miniaturkę maskary. Dzisiaj o kosmetyku, który skończył mi się najszybciej ;)

Seria, z której pochodzi krem, ma na celu rozjaśnienie skóry. W składnikach znajdziemy kofeinę, która posiada antyoksydanty oraz walczy z oznakami starzenia się skóry, żeń-szeń, oraz ekstrakt z magnolii, które pobudzają, odświeżają i rozjaśniają zmęczone oczy. Kolor kremu jest różowawy, posiada migoczące drobinki, ale bez obaw - nie są tak nachalne jak brokat, a po nałożeniu korektora i tak ich nie widać. Krem bardzo dobrze nawilża skórę, niemniej u mnie wszystko i tak włazi w zmarszczki, ale to ja ;)

Strona wizualna oczywiście na plus - kolor słoiczka to piękny, ciemny pomarańcz, który od razu daje pozytywnego kopniaka, i kojarzy się z rozjaśnieniem. Dzięki przezroczystości kontrolujemy ubytek kosmetyku.


Jak wiecie, posiadam duże cienie pod oczami, i potrzebuję czegoś o mocnym kalibrze ;) Niemniej widziałam sporą różnicę podczas używania tego kremu. Przede wszystkim, od razu po nałożeniu skóra robi się o wiele jaśniejsza - cienie oczywiście dalej tam są, ale cała około-oczna okolica wygląda na rozbudzoną i ożywioną. Taki mały efekt "wow" :)  

Po kilku minutach nakładałam korektor, który od razu wyglądał lepiej, a i duże krycie nie było aż tak potrzebne, bo skóra była po prostu jaśniejsza. Nawilżenie jednak było jak dla mnie odrobinę za słabe, chociaż i tak jedno z lepszych jakie uzyskałam od kremu. Makijaż po czasie nie wyglądał gorzej, nie powstawał "efekt ciasta". 

Ciekawostka - miniaturka o pojemności 5 ml, wystarczyła mi na 2,5 miesiąca używania dzień w dzień - nieźle, prawda? Pełnowymiarowy słoiczek ma 15 ml, i kosztuje około 23 funtów. 

Znacie markę Origins? Polecacie inne rozświetlające kremy pod oczy?

23 lis 2014

Clarins, Perfecting Touch - photoshop w słoiczku

Witajcie niedzielnie :)

Która z Nas nie marzy o gładkiej cerze? Jest to moje niespełnione marzenie, o które uparcie walczę regularnymi peelingami i maseczkami - póki co, bez skutku ;) Dlatego w międzyczasie poszukałam czegoś, co zakamufluje te nierówności. O Perfecting Touch od Clarins czytałam na wielu blogach, z reguły pozytywnie, więc na próbę przygarnęłam jeden słoiczek. 


Wizualnie słoiczek prezentuje się bardzo ładnie - jest czerwony, ze złotymi elementami, co wygląda wg mnie elegancko. Minusem, i to sporym, jest pojemność - raptem 15 ml (swoją drogą, wersja brązująca na lato ma 30 ml, a kosztuje mniej - o co chodzi?!). Czyni to go niezbyt wydajnym, zwłaszcza jeśli chcemy używać go dzień w dzień, ale i wtedy myślę, że na jakieś 2 miesiące wystarczy. Ja mam go około 3, i zbliżam się do końca, ale to dlatego, że trafia na buzię może raz w tygodniu - oszczędna jestem ;)

W środku znajdziemy krem o różowym zabarwieniu (spokojnie, nie robi z nas świnki), i nietypowej konsystencji. Głównym składnikiem jest tutaj akacja, a dokładnie jej "mikro-perełki", które mają za zadanie wnikać w zmarszczki, i wygładzać powierzchnię skóry. Oprócz tego, w składzie znajdują się inne roślinne składniki (niestety nie znalazłam dokładnych informacji), oraz witamina E, które dodatkowo ochraniają skórę. 


Na pierwszy rzut oka konsystencja wydaje się dosyć tępa, ale łatwo nabiera się palcem. Podczas rozsmarowywania czuć gładką warstwę na powierzchni skóry, a pory i zmarszczki faktycznie stają się mniej widoczne. Primer potrzebuje kilku minut, by dokładnie wchłonąć się w skórę, więc w międzyczasie z reguły podjadam śniadanie ;)

Efekty używania tego kosmetyku bardzo przypadły mi do gustu. Makijaż o wiele dłużej się na nim trzyma, a i wygląda lepiej. Wiadomo, pryszczy nie ukryje, ale wygładza je, tak samo jak pory, czy zmarszczki (czasami stosuję go na te przy oczach, i faktycznie są mniej widoczne). Nie zauważyłam zapchania, chociaż tego się trochę obawiałam, czytając o tym wygładzeniu - myślałam, że skóra nie będzie miała jak oddychać. Nie ma tutaj mowy o czymś takim, ja w zasadzie nie czuję, że mam na buzi dodatkową warstwę. Nie używam tego primera na całą twarz, jedynie w strategiczne miejsca, głównie nos i policzki, bo tam mam rozszerzone pory, które chcąc nie chcąc zakryć trzeba ;)

Wiem na pewno, że nie jest to mój ostatni słoiczek. Być może następnym razem skuszę się na wersję brązującą, bo aż tak ciemna nie jest, i nie powinna zrobić ze mnie mulatki (chyba) ;) Pisałam Wam wcześniej, że kosztuje mniej, a ma dwa razy większą pojemność (TUTAJ macie link). Kusi mnie jej zakup, więc pewnie prędzej czy później ją przygarnę. Jedno wiem - wygładzacze do twarzy stają się dla mnie nieodzowne, przynajmniej dopóki moja twarz nie zacznie lepiej wyglądać (tylko kiedy to nastąpi?). Polecam i Wam ;)

Znacie tego typu kosmetyki? Stosujecie? A może nie są Wam takie wynalazki potrzebne (szczęściary!)? 

Ja się z Wami żegnam i życzę miłej niedzieli, a sama pooowoooli zbieram się na jakieś zakupy ;)

31 paź 2014

La Roche Posay - Anthelios XL 50+ - Dry Touch Gel-Cream

Filtrować się zaczęłam niedawno. Tak, w wieku 20 kilku lat, bo nikt mnie wcześniej nie uświadomił, że powinno się to robić na co dzień. Na szczęście słońca unikam dość skutecznie, więc mam nadzieję, że wielkich szkód u mnie nie narobiło. 
Do pierwszego podejścia wybrałam zachwalane filtry od La Roche Posay - markę bardzo lubię za kosmetyki z linii Effaclar, więc nie wahałam się z zakupem. 


Wybrałam wersję z filtrem 50+, przeznaczoną do cery przetłuszczającej się. Pełna nazwa kremu to Dry touch gel-cream. Faktycznie, w dotyku wydaje się bardziej suchy niż standardowe filtry, jednak nadal cięższy od kremów. Jest biały i bezzapachowy. Łatwo się nakłada, jednak trzeba uważać, jeśli wcześniej nałożyło się krem, bo potrafi się dość uparcie rolować (swoją drogą, krem pod filtr, czy na?). Potrzebuje kolejnej chwili do wchłonięcia się, ale jak już to zrobi, skóra nie świeci się niczym żarówka, ani nie wygląda upiornie biało.


Na samym początku używania, pojawiło mi się kilkoro nieprzyjaciół, ale w sumie szybko poznikali. Po wchłonięciu się filtra, makijaż dobrze się nakłada, nie roluje się, ani nie schodzi szybciej. W kwestii szybszego świecenia się - różnica jest minimalna, oczywiście na niekorzyść filtra, ale daje radę w trzymaniu matu.

Mam nadzieję, że uda mi się od teraz regularnie używać filtrów - nie robię tego jednak codziennie, bo w pochmurne dni słońca mam na lekarstwo - moja droga do pracy jest bardzo krótka, a przez cały dzień i tak nie mam bezpośredniego kontaktu ze słońcem. Może robię źle, ale wiecie jak jest - lenistwo czasem bierze górę, a i poranny czas jest bardzo cenny ;) Wydajność póki co na plus - miesiąc używania, i ubytek znikomy, oby tak dalej. Cenowo nie jest źle, ale jednak kosztuje nie najmniej - ja płaciłam 16 funtów za tubkę. Do znalezienia w dużych drogeriach i aptekach. Gdy tylko ten filtr mi się skończy, biorę się za zachwalany Vichy - zobaczymy który sobie lepiej poradzi :)

Jak wygląda Wasza filtrowa rutyna? Nakładacie, czy jednak często o nich "zapominacie"? ;)

20 paź 2014

Soap & Glory - One Heck Of A Blot

Jako osoba tłustolica, ciągle poszukuję pudru idealnego. Przetestowałam już wiele produktów, ale każdy z nich miał jakieś wady, głównie - niewystarczający mat. Czytałam kilka dobrych opinii o pudrze marki Soap&Glory, która większości kojarzy się z kosmetykami pielęgnacyjnymi. Mają oni jednak całkiem spory wybór produktów do makijażu, jak chociażby puder One Heck Of A Blot, który jest dzisiejszym bohaterem :)


Grafika na opakowaniu jest typowa dla marki - vintage z chwytliwą nazwą. Puder zapakowany jest w kolorowe pudełko, które niestety szybko spotkało się z dnem kosza - śmieci nie trzymam. W środku zaś mamy ładny, plastikowy pojemnik. Jest wytrzymały, i dobrze wykonany, nic się nie zepsuło do tej pory (a użytkuję go namiętnie dzień w dzień).

Dołączone lusterko jest ogromnym plusem, same wiecie jak to bywa z lustrami na mieście ;) Sam puder ma wytłoczoną nazwę, co uatrakcyjnia jego wygląd. Żal tylko, gdy znika z każdym użyciem.


Kolor może na początku przerazić - jest bardzo, bardzo jasny (ale nie biały). Dość mocno pyli podczas nabierania pędzlem, ale w sumie bywa tak chyba z każdym. Jest drobno zmielony, i, jak widać na zdjęciu poniżej - dość mocno kryje. Nie sprawia, że wyglądamy trupio, ładnie stapia się ze skórą.

Wiadomo, że nie zakryje większych niespodzianek, ale przy uważnym nakładaniu jest w stanie wyrównać kolor całej cery, nawet zakryć minimalne zaczerwienienia, także plus. Z drugiej jednak strony nie można przesadzać z jego nakładaniem, ponieważ może być widoczny na skórze. Na szczęście nie podkreśla żadnych suchych skórek (chyba, że nam się pół policzka łuszczy, to co innego).


Działanie matujące określam na bardzo dobre. Nie jest to pół dnia, ale około 3 godzin wyglądam całkiem przyzwoicie ;) Później zaczyna się lekko świecić strefa T, ale dalej nie ma tragedii. 

Dobrze nadaje się do poprawek w ciągu dnia, ponieważ mam wrażenie, że między nimi po prostu schodzi ze skóry - na szczęście nie robi tego ostentacyjnie ;) Gdyby było inaczej, każda warstwa którą dokładam byłaby mocno widoczna, a tak nie jest.

Wydaje mi się, że to jeden z lepszych drogeryjnych pudrów - używam go codziennie od jakichś dwóch miesięcy, i już jest na wykończeniu. Nie jest drogi, także na taką wydajność jest nieźle. 
Oczywiście zdążyłam już zakupić następcę, ale na co się zdecydowałam - dowiecie się za jakiś czas (chyba, że wcześniej wrzucę zdjęcie na mój instagram). 

Puder znajdziecie w sklepach Boots, albo wszelkich innych, które posiadają szafy Soap&Glory. Cena regularna to 12 funtów / 9g.

Lubicie się z kolorówką Soap & Glory?

16 lip 2014

Bath&Body Works, Plum Berry Sorbet, Hand Soap

Uwielbiam wszystkie ładnie pachnące kosmetyki, zwłaszcza te do mycia i pielęgnacji ciała. Firma Bath&Body Works była mi znana, jednak niedostępna (oczywiście wszystko musi się znajdować w Warszawie, reszta to zadupie świata). Potem wyjechałam, i jakoś o tych kosmetykach zapomniałam. W końcu jednak udało mi się wygrać jedną uroczą buteleczkę u Kasi z bloga Kolczyki Izoldy (jeszcze raz dziękuję!). Niemała radość mnie ogarnęła, gdy tylko paczuszka dotarła - nie mogłam się doczekać pierwszego użycia :)


Butelka jest mała i zgrabna, o ciekawym kształcie. Pompka dozuje odpowiednią ilość, nie zacina się, i lekko naciska - nie mam żadnych zarzutów. Etykieta jest prześliczna! A może powinnam napisać - smakowita? W końcu kto by nie zjadł tak pysznie przedstawionych lodów ;)

Konsystencja mydła jest dość rzadka, jednak po naciśnięciu pompki zamienia się puszystą pianę, trochę wyglądająca jak bita śmietana. Jednorazowa ilość spokojnie wystarczy na umycie rąk, ponieważ produkuje sporo piany :)


Zapach również mnie urzekł - jest intensywny i bardzo naturalny. Na pierwszym miejscu wysuwają się jagody, jednak w tle można wyczuć trochę śliwki - przepyszny zapach, i bardzo kuszący.Od razu robię się głodna :)

Co do działania - myje ręce, i chyba o to chodzi. Ja jednak poszłam trochę dalej, i postanowiłam wykorzystać je do mycia ciała - nie mam problemów z suchą skórą, więc i mydła mi nie straszne ;) Głównym powodem był, oczywiście, zapach. Nie zawiodłam się - prysznic z tym produktem to istny owocowy raj, pachnie cała łazienka. Nie zauważyłam ewentualnego przesuszenia skóry - ani na dłoniach, ani na ciele, za co plus!


Skład mydła jest dość długi, analizę pozostawiam Wam....idealnie na pewno nie jest, ale nie miałam żadnych problemów podczas używania, więc chyba nie jest tak źle ;)
Wydajność na plus - jedna pompka wystarcza do umycia rąk, na ciało zużywałam z cztery. W tym momencie, po około miesiącu używania zostało mi może 1/3 opakowania - ale jak piszę, to z powodu używania go również na całe ciało.

Jestem zadowolona z mojego pierwszego spotkania z kosmetykami od Bath&Body Works, i nie wykluczam ponownego :) Nie kuszą mnie aż tak, żeby od razu uzupełnić zapasy, ale w przyszłości - kto wie. Z pewnością chętnie poznam inne zapachy, bo jeśli każdy ich kosmetyk tak dobrze i naturalnie pachnie, to warto je kupować nawet tylko z tego jednego powodu.

Znacie Bath&Body Works?

20 maj 2014

Organique, Algae Mask, Anti Acne

Asortyment firmy Organique kusił mnie odkąd przeczytałam o niej na kilku blogach. Potem z wielką ochotą odwiedzałam salon w Krakowie, jednak zawsze wychodziłam z pustymi rękami - niestety, cenowo nie do końca mi odpowiada ;) Ale jednego razu stwierdziłam, że zrobię sobie mały prezent (to były bodajże Święta), i ze sklepu wyszłam z algową maską anty trądzikową.


Wszystkie maski można kupić na wagę, bądź w 30g saszetkach. Zdecydowałam się na tą drugą wersję, bo były stosunkowo tanie (ok 15 zł / sztuka?). Jako, że nieraz nawiedzają mnie pryszcze, a wągry zagościły się na stałe (why, oh why...), mój wybór padł na wersję mającą pomagać na trądzik. Saszetka jest srebrna, i wygląda całkiem estetycznie, jednak nie do końca jest praktyczna - nie jest tak szczelna jak najzwyklejszy pojemnik. 


Wszystkie informacje o masce zawarte są na dwóch małych naklejkach. Saszetka jest bardzo wydajna, póki co maski użyłam z 5-6 razy na twarz, i jeszcze spokojnie wystarczy na kilka kolejnych. Co do wyglądu - jest to zwykły, zielonkawy proszek, o charakterystycznym, glinkowym zapachu. Łatwo rozrabia się z wodą, jednak do mieszania najlepszy okazał się nieużywany, twardy pędzel - inaczej osiągałam nieokreślona papkę z grudkami.

Producent sugeruje, by maskę zdjąć w całości po wyschnięciu, ale mnie się to do tej pory nie udało. Zawsze trzymam takie produkty trochę dłużej, 20-25 minut, i po tym czasie, owszem, maska jest zaschnięta, ale odchodzi małymi kawałeczkami. Ja jestem niecierpliwym człowiekiem, więc zawsze do akcji wkraczała woda. 


Po zmyciu maski, naszym oczom ukazuje się czysta, rozjaśniona cera. Zmiany trądzikowe są na początku lekko zaognione, ale potem zdecydowanie szybciej znikają. Niestety, trzeba uważać na czas. Ostatnio przesiedziałam z maska trochę dłużej (każdemu się zdarza ;)), i poskutkowało to zaczerwienioną, piekącą skórą. Nie za ładnie to wyglądało, na szczęście nie pojawiły się później żadne podrażnienia. 

Przy regularnym używaniu zauważyłam zdecydowanie rzadsze wyskakiwanie niespodzianek, a cera była o wiele gładsza - wiele podskórnych grudek postanowiło zniknąć z pola widzenia. Polubiłam tą maskę, i jeśli będę miała dostęp do kosmetyków Organique, to z pewnością sięgnę po inne warianty :) Oczywiście poza piankami pod prysznic, balsamami, mydłami, odżywkami, woskami... można dłużej wymieniać :))

Lubicie maski do twarzy? Miałyście do czynienia z tymi od Organique?

31 mar 2014

Clinique, Cream Shaper For Eyes, 101 Black Diamond

Tak się mile złożyło, że dzisiejszy post, będzie przedstawiał kolejny produkt, który wygrałam u Ines (wczoraj pojawił się post o paletce Catrice <KLIK!>) :) Bohaterem jest czarna kredka do oczu Clinique, która ogromnie mi się przydała, zwłaszcza, że zawsze mam jedną w kosmetyczce. Miłością do "kociego oka" zapałałam już kilka lat temu, i teraz prawie codziennie ląduje na mojej powiece, najczęściej malowane właśnie czarną kredką. Z Clinique nie miałam żadnych kosmetyków do makijażu, więc miło było przetestować coś z ich oferty :)


Nazwa kredki wytłoczona jest srebrnymi napisami, co w połączeniu z czarnym kolorem daje piękny efekt :) Napisy nie ścierają się w najmniejszym stopniu, a przynajmniej tyle mogę powiedzieć po 3 miesiącach noszenia kredki w kosmetyczce. Na końcu znajduje się zatyczka, która na szczęście nie odpada po jakimś czasie :) 

Kolor kredki to głęboka czerń, jednak z niewielką ilością drobinek - stąd pewnie nazwa "black diamond". Efekt na oku jest słabo widoczny, jednak mnie to odpowiada - niekoniecznie brokat spisuje się na co dzień ;) Co mnie zaskoczyło, to niesamowita miękkość kredki - malowanie powieki to czysta przyjemność, nie trzeba w ogóle naciskać, dosłownie sunie po skórze, pozostawiając mocny kolor. Nie miałam tak jeszcze z żadną inną kredką.


Kolor trzyma się na powiece do momentu demakijażu, nie rozmazuje się, nie blaknie. Podczas zmywania schodzi bezproblemowo. Nie wiem jak radzi sobie gdy mamy np. łzawiące oczy, ale myślę, że nie zamieni nas w pandę ;)

Do tej pory kupowałam kredki z niższej półki, nie widząc potrzeby sięgania po "lepsze", jednak w tym wypadku widzę różnicę, i to ogromną :) Kredka jest super miękka, bardzo trwała, i nadaje piękny, mocny kolor. Jestem bardzo zaskoczona tym efektem, i cieszę się, że znalazłam produkt, po który może jeszcze w przyszłości (zapewne odległej) sięgnę. Cenowo niestety nie wychodzi najkorzystniej - znalazłam ją na stronie internetowego sklepu Clinique <klik!>, i trzeba na nią wydać 79 zł. Dla mnie to drogo jak na kredkę, jednak jeśli nie szkoda Wam pieniędzy, a szukacie miękkiej kredki - mogę ją Wam zdecydowanie polecić :)

Lubicie kolorówkę Clinique? 

9 mar 2014

La Roche Posay, Effaclar Duo - moje wrażenia

Moje pierwsze spotkanie z tym produktem, miało miejsce około 4 lata temu - kilka próbek wystarczyło mi na kilkukrotne użycie, z którego byłam dosyć zadowolona. Później nasz kontakt się urwał, jednak w listopadzie zeszłego roku, postanowiłam odnowić naszą znajomość, i zakupiłam pełnowymiarową tubkę. Byłam ogromnie ciekawa jak krem poradzi sobie z moją wymagającą skórą.


Krem mieści się w białej tubce, o pojemności 40 ml. Materiał jest twardy, i nie zamienia się w pozaginanego flaka pod koniec używania. Krem wydobywa się z małego "dziubka", szczelnie zamkniętego zakrętką. Zapach produktu jest bardzo słabo wyczuwalny - mnie osobiście z niczym się nie kojarzy, powiedziałabym, że jest po prostu apteczny. Konsystencja jest lekka, błyskawicznie wchłania się w skórę, nie bieląc jej. Pozostawia skórę matową, bez efektu świecenia się (aczkolwiek nie mam pojęcia na jak długo, nie używam go na dzień, jedynie na noc. Przyznam jednak, że nie budzę się wtedy ze smalcem na skórze)


Smaruję się tym cudakiem od mniej więcej połowy listopada, a on jeszcze nie sięgnął dna! Daje nam to efekt prawie 4 miesięcy używania (na początku codziennie, od niedawna co 2-3 dni). Głównym zadaniem kremu, jest likwidacja krostek i grudek, oraz zapobieganie ich powstawaniu. Dodatkowo w środku znajdziemy "połączenie LHA z kwasem linolowym, które mają odblokować pory i eliminować martwe komórki odpowiedzialne za ich zatykanie" (wizaż.pl) Jak ja się na to zapatruję?

Powiem tak - spodziewałam się większej rewolucji, ale i tak jestem bardzo zadowolona! Nie zaobserwowałam początkowego pogorszenia skóry, w zasadzie po kilku użyciach widziałam, że wiele krostek i podskórnych grudek....po prostu znika! Po tych 4 miesiącach używania widzę, że moja cera jest bardziej czysta, krostki występują sporadycznie (aczkolwiek teraz w UK mam o wiele gorszą cerę, jednak jest to spowodowane innymi czynnikami), a podskórne grudki, które szpeciły policzki pozostały w znikomej ilości. Sama skóra stała się bardziej gładka, jednak nie jak u niemowlaka ;) Na wągry krem niestety nic nie zdziałał, dalej pozostały niewzruszone :( Teraz używam go trochę rzadziej, przez co częściej uświadczę nieproszonego gościa na twarzy, dlatego regularność to podstawa. 

Bardzo się ciesze, że zdecydowałam się na zakup pełnowymiarowego opakowania, bo Effaclar Duo pomógł mi w walce o lepszą cerę - poradził sobie z grudkami, ogólną strukturą skóry, i ograniczeniem pojawiania się wyprysków. Żałuję jednak, że nie radzi sobie z wągrami - na nie będę musiała wymyślić coś innego. Kusi mnie jeszcze wersja K, aczkolwiek nie wiem, czy po nią sięgnę, bo ostatnio w sklepie przyuważyłam nową wersję - Duo +, która ogromnie mnie zaciekawiła. Krem zaczyna już sięgać dna, dlatego obawiam się, że uświadczę pogorszenia cery, ale oby nie na długo. Produkt ten możecie kupić w każdej aptece z kosmetykami La Roche Posay, jednak warto porównywać oferty - czasami ceny potrafią się różnić o kilkanaście złotych. Najczęściej widywałam go za 35 zł, i za tyle właśnie go kupiłam. Z czystym sumieniem polecam!


Stosowałyście/stosujecie Effaclar Duo? Pomógł Wam, czy wręcz przeciwnie - zaszkodził?


Nightly Wolf ©
design by march17